z cyklu "półka z książkami"

styczeń 2024

Przyznaję się bez bicia - to ja poprosiłam Basię (Basia to nasz Dobry Duch Książkowy, czuwa nad książkami w sparkowej czytelni), żeby tę książkę kupiła. Na swoje usprawiedliwienie mam jednak co najmniej trzy przesłanki: pierwsza jest taka, że widziałam tę książkę tylko w internecie, nie mogłam więc jej przejrzeć, druga - nazwisko autorki, trzecia - tytuł, który - nie powiem - w moich oczach wiele dobrego obiecywał. 

1. Pierwszego powodu nie trzeba nikomu tłumaczyć - kto nigdy nie kupił w internecie czegoś, co było za małe, za duże czy nie w tym kolorze, niech pierwszy rzuci kamieniem... 

2. Marzena Żylińska, autorka książki, ma w historii mojego rozwoju zawodowego stałe i wygodne miejsce. Żeby się za długo tutaj nie zatrzymywać - to w jej książce o neurodydaktyce po raz pierwszy przeczytałam, że to, co robiłam intuicyjnie w pracy z dziećmi, miało sens. Zresztą, kto chce dowiedzieć się o niej więcej, bez trudu znajdzie ją w social mediach. 

3. No i trzeci powód - tytuł książki. "A co za to dostanę?" w mojej wyobraźni obiecywał publikację, w której znajdę kolejny sposób na rozmawianie z dziećmi o tym, co może, a co nie musi być ważne w ich uczeniu się.

Koniecznie chciałam tę książkę poznać i kiedy dzięki magicznej mocy D.D.K. Basi wylądowała w naszej czytelni, wzięłam się za czytanie... No cóż. Przypuszczam, że już od początku tego tekstu przeczuwacie, że moje zdanie o tej książce nie będzie najlepsze. No nie będzie. Czytając ją czułam się co najmniej potrójnie zawiedziona - ze względu na autorkę, tytuł i na to, że ja poprosiłam Basię, żeby... Ech, no cóż, zdarza się najlepszym.

Gdybym miała w jednym zdaniu opisać tę pozycję, to napisałabym, że jest to książka typu: "książki dla dzieci powinny czegoś uczyć, mieć morał lub pokazywać, jakie zachowania są dobre, a jakie złe". Coś w tym stylu. 

Dawno nie czytałam książki dla dzieci (i w ogóle książki) tak napakowanej wszystkim, co kojarzy się z tradycyjnie (nie jestem pewna, czy to dobre słowo, choć myślę, że dla wszystkich czytelne) pojmowaną edukacją. Po niemal każdej stronie opowiadanie przerywane jest ćwiczeniami. Żeby dziecko czytając książkę nie zapomniało - broń Boże! - o tym żeby ćwiczyć, żeby czegoś się uczyć, uczyć i uczyć. Jest tutaj wszystko: napisz, policz, posłuchaj muzyki, sprawdź pisownię. Autorka (przy wsparciu nauczycielek ze szkół podstawowych) koniecznie chciała wykorzystać treść książki do ćwiczeń rzekomo z tą treścią związanych - to się nazywa "integracja treści edukacyjnych". Co stronę! Człowiek "namawiany jest", żeby co stronę przerywać czytanie i robić ćwiczenia.

Ale ćwiczenia to nie wszystko! Do tej niewielkich rozmiarów książki włożono - ot, tak przy okazji, żeby czasami o niczym nie zapomnieć, o żadnej innowacji i żadnej "dobrej praktyce" - uważność żabki (tak, tak - właśnie żabki, a nie po prostu uważność - zaciekawieni z łatwością znajdą w internecie), NVC (czyli "Porozumienie bez Przemocy"), wyrażanie emocji...

Czytasz tę książkę i czujesz się, jakbyś siedział/siedziała na lekcji, na której wychowawca wylicza uczniom złe zachowania i z uniesieniem opowiada o tym, jak powinien zachować się prawy człowiek. Jak mówi Raptunia, jedna z bohaterek książki (ta pozytywna, nauczająca): "Od małego uczymy się, że trzeba być dla innych uprzejmym, miłym, życzliwym i pomocnym. Uczymy się, że warto się uśmiechać" (pogrubienie moje). Słyszycie? Warto się uśmiechać! Mi to brzmi trochę jak "nie płacz, nic się nie stało", ale może to tylko moja nadinterpretacja. Mi to jedno zdanie wystarczy, żeby nie czytać tej książki dzieciom. Nie chcę, żeby usłyszały ode mnie, że w szkole, która w książce stawiana jest za wzór, skrzaty uczą się "rozumienia i kontrolowania emocji, przyjmowania słów krytyki, przyznawania się do błędów, nieuszczęśliwiania [!!! - z błędem, tu jest czasownik] innych na siłę, niepsucia [!!!] innym humoru (...)". 

Brrrr, jak ja nie lubię takich książek!

Dodatkowo jest w tej książce coś, co utrudniało mi jej czytanie. Brak w niej konsekwencji w zaznaczaniu dialogów bohaterów, tego, co mówią głośno, tego co myślą i tego, kiedy kończy się kwestia jednej osoby, a zaczyna druga. Raz się to myślniki, raz cudzysłów. Człowiek musi wracać, czytać jeszcze raz, bo bardzo łatwo jest zaplątać się w treści przez taki bałagan.

No dla mnie zawód na całej linii. Dialogi sztuczne i przeładowane moralizowaniem, nauczaniem. Skrzaty, które w mgnieniu oka, dzięki opowiadaniu "dobrej" Raptuni, zaczynają rozumieć błąd wychowawczy swoich rodziców (owo "dostawanie czegoś za coś") i proszą ich o zmianę podejścia. To jest tak nieprawdziwe, a czytanie tego po prostu boli... 

Uczciwość każe mi napisać, że na okładce książki napisane są recenzje dwóch nauczycielek ze szkół podstawowych (współautorek ćwiczeń proponowanych w książce zresztą). Jedna z nich pisze, że "prezentowane zadania są zaproszeniem do kreatywności działań, które uczniowie chętnie podejmują" i że "zaproponowane zadania zachęcają do rozwijania ważnych w dorosłym życiu kompetencji, które w szkole zazwyczaj są pomijane". Dzieci chętnie podejmują, tak po prostu, wszystkie i na pewno, chętnie i podejmują. I nie - moim zdaniem robienie zadań matematycznych czy ortograficznych na kartce nie jest zachętą do rozwijania ważnych kompetencji. Nie w szkole takiej, jak ja ją pojmuję. Żeby jednak nie było - są osoby, i pewnie wcale nie mało - którym ta książka się podoba i które przypisują jej dużą wartość wychowawczą. 

Ja do nich nie należę.

Po czym podpisuję się imieniem i nazwiskiem. Renata Racinowska 

Kłaniam się :)



Komentarze